„W Polsce nie ma tradycji królobójstwa” – stwierdził pewien współczesny polityk, zapominając najwyraźniej, że młode państwo polskie doświadczyło czegoś równie symbolicznego: zabójstwa prezydenta. W filmie Śmierć prezydenta (1977) Jerzy Kawalerowicz rekonstruuje nie tylko drogę Gabriela Narutowicza do najwyższego urzędu w państwie, lecz także narastającą atmosferę politycznej psychozy. Gdy dochodzi do zamachu, kamera przenosi nas do ascetycznej przestrzeni przesłuchania – Eligiusz Niewiadomski, jego zabójca, tłumaczy swoje motywy. „Czytałem gazetę za pięć groszy” – mówi, wskazując na tanie, endeckie pisma, których retoryka bardziej przypominała krzykliwą liturgię nienawiści niż debatę obywatelską. 

Współczesność przegląda się w tym obrazie jak w lustrze. Kampania wyborcza 2025 roku, choć oddalona w czasie o całe stulecie, na nowo uruchomiła język pogardy. Kiedy przyszły europoseł w Sejmie gasi chanukowe świece, a gaśnica, której użył, staje się symbolem kampanii. Trzecia siła w polityczna w Polsce flirtuje z hasłami marginalnymi, lecz medialnie donośnymi – można przypomnieć Juliana Tuwima, który w My, Żydzi polscy pisał o „słowach jak kule”. I rzeczywiście: współczesne odpowiedniki gazet „za pięć groszy” – tanie w formie, drogie w skutkach – nie muszą być drukowane. Wystarczą setki tysięcy wyświetleń na YouTube, tysiące udostępnień, tysiąc razy powtórzone „oni nie są stąd”.  

Witkacy pisał z rozpaczą o „zmierzchu uczuć metafizycznych”, gdy na miejsce intelektualnego niepokoju wkraczało ideologiczne uniesienie. Czy dziś 103 lata po zamachu na Narutowicza, nie obserwujemy podobnego zjawiska? Granica między opinią a politycznym fanatyzmem coraz bardziej się zaciera – i niepokojąco często okazuje się, że ktoś postawił ją tam, gdzie kończy się człowieczeństwo. 

Niepokojące jest to, że granice słowa w przestrzeni publicznej coraz częściej ulegają przesunięciu, a co gorsza – zatarciu. Gdy Niewiadomski mówił o „gazecie za pięć groszy”, wskazywał nie tylko na swoją lekturę, ale i na źródło moralnej legitymizacji dla czynu ostatecznego. Dziś nikt (jeszcze) nie sięga po broń, lecz wystarczy gest – symboliczny, teatralny, prowokacyjny – by podzielić społeczeństwo ostrzej niż granica na mapie. Gdy były reżyser gasi świece chanukowe na oczach kamer, czyni to nie z potrzeby gaszenia światła, ale zapalenia innej pożogi – tej narodowej, plemiennej, ideologicznej. 

Julian Tuwim w jednym ze swoich bardziej osobistych tekstów pytał retorycznie: „Do kogo należy Polska?” – i odpowiadał: „Do wszystkich, którzy ją miłują, nie za to, jaka jest, ale za to, jaka może być”. Tymczasem polityczna retoryka nienawiści coraz częściej oferuje odpowiedź odwrotną: Polska „prawdziwa” to ta zawłaszczona, czysta, odseparowana. Witkacy zaś, spoglądając na chaos ideologiczny lat międzywojnia, przewidywał, że przyszłość przyniesie „systemy zbiorowej histerii”, w których estetyka zastąpi etykę, a wola masy – prawo jednostki. 

W tym kontekście warto powrócić do pytania: gdzie dziś przebiega linia demarkacyjna skrajnych opinii w przestrzeni publicznej? Czy wciąż istnieje wspólna płaszczyzna, na której można budować debatę, czy już tylko dwa monologi wrzucone do jednej przestrzeni medialnej? Historia Eligiusza Niewiadomskiego to nie tylko dramat jednostki, ale ostrzeżenie – że gdy słowo staje się bronią, demokracja może umrzeć nie od zamachu, lecz od erozji codziennego szacunku. 

Jednak współczesna wersja „gazety za pięć groszy” to nie tylko komentarze pełne pogardy, lecz także programy polityczne, które pod zasłoną patriotyzmu proponują rozwiązania o dyskryminacyjnym charakterze. Gdy kandydat, dziś postrzegany nie tylko jako historyk, ale i jako kandydat w nadchodzących wyborach, ogłasza, że „Polak powinien mieć pierwszeństwo w kolejce do lekarza”, wpisuje się w retorykę narodowego egoizmu. W tej wizji obywatelskość nie jest definiowana przez prawo, lecz przez etniczność i genealogiczne zakorzenienie. 

To już nie tylko pytanie o opiekę zdrowotną, ale o to, komu przysługuje pełnia człowieczeństwa w oczach państwa. Czy to właśnie nie jest ta demarkacyjna linia? Linia, która przebiega nie między poglądami, lecz między uznaniem drugiego człowieka a jego wykluczeniem. W ten sposób – w białych rękawiczkach – wraca duch Niewiadomskiego, nie jako szaleniec z rewolwerem, lecz jako człowiek z mikrofonem, który z właściwym sobie spokojem oświadcza, kto „jest u siebie”, a kto tylko „gościem”. 

Film „Śmierć prezydenta” Jerzego Kawalerowicza nie tylko rekonstruuje dramat historyczny, ale stawia pytanie o granice politycznej nienawiści – zarówno w II Rzeczypospolitej, jak i dziś. Zabójstwo Gabriela Narutowicza było skutkiem atmosfery ideologicznej nagonki, w której słowo poprzedziło czyn. Dziś, choć broń pozostaje w kaburach, słowo zyskało nowe nośniki. 

Nie bez znaczenia jest fakt, że Narutowicz był kandydatem wybranym głosami mniejszości narodowych i politycznych – Żydów, Ukraińców, osób wykluczonych. To właśnie ten pluralistyczny mandat uczynił go celem ideologicznej furii. Jego wybór przez część elit endeckich został uznany za zamach na narodową tożsamość, a nie wynik demokratycznego kompromisu. Dlatego jego osoba stała się symbolem: nie tyle konfliktu politycznego, ile starcia wyobrażeń o tym, czym – i dla kogo – ma być polskie państwo. 

W retoryce współczesnych kampanii wyborczych coraz częściej pojawia się język podziału – między „swoimi” a „obcymi”, między „pełnoprawnymi” a „warunkowo akceptowanymi”. Gdy jeden z kandydatów przedstawia „program priorytetów narodowych” — opowiadający się za różnym dostępem do świadczeń, edukacji, pracy czy prawa do obywatelskiej reprezentacji — trudno nie dostrzec echa XIX-wiecznych koncepcji narodu etnicznie „czystego”, choć opakowanych dziś w nowoczesny, medialnie strawny język. To nie jest już tylko polityka — to inżynieria tożsamości. 

Julian Tuwim, którego słowa brzmią dziś z niepokojącą aktualnością, ostrzegał: „Słowa mogą być jak kule”. W eseju My, Żydzi polscy przypominał, że Polska nie jest własnością żadnej jednej grupy, lecz wszystkich, „którzy ją miłują, nie za to, jaka jest, ale za to, jaka może być”. Dziś pytanie „do kogo należy Polska?” znów dzieli bardziej niż łączy – i niepokojąco często odpowiedzią nie jest miłość, lecz lęk, a zamiast wspólnoty – wykluczenie. 

W świecie, gdzie poglądy przestają być opinią, a stają się aktem politycznego wyroku, granica skrajności przebiega nie między partiami, lecz między tymi, którzy uznają godność każdego człowieka – a tymi, którzy ją warunkują. Historia Niewiadomskiego powraca – nie jako dramat jednego człowieka, lecz jako ostrzeżenie przed społeczeństwem, które pozwala, by krzyk zastąpił rozmowę, a ideologia – sumienie.

1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (No Ratings Yet)
Loading...

Filip Wojtusik – Absolwent studiów na kierunku Historia Europy Wschodniej, a obecnie kontynuuje naukę na studiach magisterskich na Papieskim Uniwersytecie im. Jana Pawła II. W wolnym czasie uwielbia gotować i podróżować.
“Historia jest świadkiem czasów, światłem prawdy, życiem pamięci, nauczycielką życia.” — Cyceron.