Koronawirus testuje nie tylko instytucje typu Unia Europejska, rządy, systemy opieki zdrowotnej czy Kościół, ale przede wszystkim nas samych. To, w jaki sposób reagujemy na zagrożenia, mówi więcej o nas niż badania socjologiczne, wizyta u psychoanalityka czy rachunek sumienia.
Dziś dostałem publiczną reprymendę, że jakobym „nieodpowiedzialny i niedojrzały. Chodzę po kościołach, a potem jeszcze się tym chwalę na facebooku”. W rzeczy samej, od trzech lat dużo chodzę po rzymskich kościołach i mam nadzieję, że ubogacam was tymi wizytami, choć może nie wszystkich. Najwięcej jednak chodzę po kościele. Naszym! Do 8 marca, zanim Włosi nałożyli „obostrzenia”, podawałem rękę, spowiadałem, rozmawiałem z ludźmi nie zachowując metrowej odległości… Taka moja praca. Koronawirus już wtedy był w Italii „zainstalowany”.
W tych dniach, w kościele pustki. Jedna, dwie osoby na dzień. Paradoks jednak polega na tym, że zostawiamy kościoły otwarte. Zachęcamy ludzi, aby do nich wchodzili na osobistą modlitwę, z zachowaniem wszelkich norm – rzecz jasna, a potem krzywo na nich (i na siebie) patrzymy, a nawet ze strachu „atakujemy”! Niestety, ale tak to działa. Homines occidentales, do których należymy, bardzo boją się o swoje życie. Ale jeśli trzeba zrzucać bomby na innych, znajdą w sobie odwagę!
W poniedziałek zrobiłem spacer szlakiem relikwii, które drzewiej służyły za „duchową apteczkę” podczas epidemii. Ale jak wyraźnie podkreśliłem w moim wczorajszym felietonie, do żadnego z kościołów nie wszedłem, bo wszystkie były zamknięte. Zrobiłem tylko kilka zdjęć z ulicy, wzdychając do zamkniętego na klucz krzyża św. Marcelego czy ramion św. Rocha i św. Franciszka Ksawerego chroniących od zarazy… Dziś, w tym samym celu, i zupełnie sam, na kamasz, a nie autobusem, z żelem antybakteryjnym w kieszeni i różańcem w ręku, zaszedłem do trzech Bazylik Większych. Wszystkie były otwarte: Matki Bożej Większej z „Salus Populi Romani”; św. Jana na Lateranie, z fragmentami głów świętych Apostołów Piotra i Pawła; oraz do Św. Krzyża Jerozolimskiego, gdzie znajdują się drzazgi z drzewa Świętego Krzyża, gwóźdź oraz dwa kolce z korony cierniowej. Wszystkie te kościoły zastałem opustoszałe. W bazylice Św. Krzyża nie spotkałem nikogo, nawet stróża na bramce; na Lateranum było 4 modlących się w ciszy młodych mężczyzn (pewnie klerycy z pobliskiego seminarium) i dwa czynne konfesjonały. Najwięcej osób, ok. 10 było w Santa Maria Maggiore oraz trzy czynne konfesjonały.
Dziś wyczytałem, że we Włoszech, Francji, a także w Polsce, prawie pięciokrotnie wzrosła sprzedaż „Dżumy” Alberta Camus. Pamiętamy tę kultową powieść (przynajmniej moje pokolenie) z lektury szkolnej. Pewnie wielu z nas wspomina ją jako przykry obowiązek. Dziś wraca do łask.
Camus wydał „Dżumę” w 1947 roku. Jest to historia algierskiego Oranu i walczącego z zarazą doktora Bernarda Rieux. Epidemię dżumy trudno jest oczywiście porównać z epidemią koronawirusa. Uniwersalne prawdy o społeczeństwie i funkcjonującym w nim schematach są jednak powielane, gdyż „bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika – zauważa w swojej powieści Camus. Znaczy to, iż „Dżuma” to powieść paraboliczna. Zaraza nie odnosi się jedynie do choroby, ale ma także znaczenie symboliczne. Tytułowa dżuma, zwana także czarną śmiercią, wyciąga z książkowych postaci ich prawdziwe „ja”. Człowiek w obliczu tragedii zachowuje się egoistycznie. Górę bierze jego zła natura. „Każdy z nas nosi w sobie dżumę – stwierdza Camus, nikt bowiem, nikt na świecie nie jest od niej wolny”.
I jeszcze jedna dobra wiadomość.
Na Ponte Sisto, trębacz nie odpuszcza. Dmie każdego dnia. Poza tym nie ma żadnej konkurencji. Z miłości do muzyki i podziwu dla trębacza, zaniosłem mu dziś grosza. Kiedy mu powiedziałem „dziękuję i gratuluję”. Przerwał i zapytał: „Czego”? Odpowiedziałem: „Polotu i odwagi”. Uśmiechnął się i skonkludował: „W domu bym nie wysiedział, a tu przynajmniej odrobiną normalności, próbuję egzorcyzmować wirusa”.
Ks. Stanisław Stawicki SAC