Dzisiaj chciałbym opowiedzieć Ci krótką historię o miłości.
Dziesięć lat temu byłem osobą niewierzącą. Zaczytany w publikacjach ateistycznych intelektualistów myślałem o sobie, jako o kimś mądrzejszym od innych. Osoby praktykujące i wierzące w Boga uważałem, mówiąc lekko, za „niezbyt ogarnięte”.
Mój deklarowany ateizm trwał kilka lat. Zdążyłem przez ten czas przeprowadzić kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt rozmów, podczas których nakłaniałem rozmówców do przyjęcia mojego spojrzenia na świat. Dumnie ogłaszałem swój racjonalny porządek rzeczywistości, odrzucenie Absolutu, życie w wolności rozumu – w wolności od „idei Boga”.
Żyło mi się dobrze. Nie czułem ograniczeń moralnych, związanych z przestrzeganiem Przykazań czy naukami Jezusa Chrystusa. Nie zobowiązywał mnie żaden kodeks etyczny. Sam dla siebie byłem panem, żyjącym poza płynnymi pojęciami „dobra i zła”.
Tak mi się wydawało.
Nadszedł bowiem czas, w którym odczułem ciągnącą mnie w dół pustkę. Jedną wielką, pożerającą cały sens życia ciemność. Doszedłem w pewnym momencie do wniosku, że nawet najpiękniejsze idee – idee same w sobie – są martwe. Zdałem sobie sprawę, że nie żyję naprawdę, a zaledwie egzystuję jako dziwna machina złożona z mięsa, z żył i kości. Że każdym kolejnym oddechem i biciem serca odmierzam czas do daty swojej nieuchronnej i wiecznej śmierci – śmierci, po której będzie już tylko rozkład i zgnilizna ciała, w którym dotychczas upatrywałem swoją nadzieję.
Nie mogłem pozbyć się tego okropnego wyziewu nihilizmu, depresji, bezsensu. Rzuciłem się w przepaść rozrywek. Im żwawiej się w niej wierzgałem, tym mocniejszy bezsens czułem. Szczytem tego stanu była pewna majowa noc w 2016 roku, kiedy to na jednej z sobotnich imprez ujrzałem w sobie i osobach mnie otaczających uosobienia wszystkich siedmiu grzechów głównych. Z olbrzymim przerażeniem zdałem sobie sprawę, że zmierzamy ku samounicestwieniu. Na białą koszulę, w którą byłem wówczas ubrany, wylałem przypadkiem czerwone wino. Plama umiejscowiła się w okolicach serca i skojarzyła mi się z krwią.
W okolicach godziny 5 rano wyszedłem z tamtej imprezy otrzeźwiały zupełnie bezdennym niepokojem. Chciałem uciec. Chciałem wrócić do domu. Do mojego domu.
Wsiadłem w pierwszy autobus linii, która prowadziła do rodzinnego mieszkania. Mój wewnętrzny stan nie malał, a wręcz nasilał się. Oto rozpoczynała się niedziela, a ja wracałem samotnie z plamą od wina na sercu i olbrzymim brudem w jego środku. Czułem, że tak naprawdę nie mam gdzie wracać, ponieważ gdziekolwiek się udam – ten stan będzie we mnie.
Umierałem.
Nie wiedzieć czemu, gdy autobus przejeżdżał przez centrum miasta, w którym mieszkałem, postanowiłem wstać i wysiąść. Napędzany i kierowany jakby niewidzialną siłą szedłem w górę, przed siebie. Nie pamiętam nawet jak konkretnie, ale przed godziną 6 rano dotarłem na plac kościoła katedralnego w Kielcach.
I wtedy zaczął się mój pierwszy od dawna dialog z Panem Bogiem.
Kilka razy obszedłem wokół kościół, patrząc na błękitniejące niebo majowego poranka i zacząłem opowiadać Bogu o wszystkim. Stanąłem przed Nim w nagości, nie próbując niczego przekombinować, ani ukryć. Słyszałem śpiewające ptaki. Czułem na twarzy łagodne powiewy wiosennego wiatru. Pierwsze promienie słońca tej niedzieli zaczęły malować pejzaże w moich oczach.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że oto rodzi się nowa rzeczywistość – rzeczywistość czułej i bezwarunkowej miłości, do której zaprasza mnie Bóg, Ojciec, który ciągle tutaj na mnie czekał.
Dopiero, gdy obszedłem bazylikę za którymś razem zdałem sobie sprawę, że jest niedziela rano i zaraz zostanie odprawiona Msza święta. Postanowiłem wejść do kościoła.
Gdy wszedłem do środka, usłyszałem jak starsze panie wyśpiewują pieśni maryjne przed obrazem Matki Bożej. Siadłem nieśmiało w ostatniej ławce nawy bocznej kościoła i ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że coś się we mnie zaczyna zmieniać. Śpiewające panie obiektywnie nie śpiewały ładnie, ale śpiew ten mi się podobał. Wcześniej śmiałbym się z nich lub byłbym mocno zażenowany, a teraz – w tamtej chwili – poczułem, że podziwiam je; że chcę je słuchać; że chcę tutaj być i nie myśleć o nikim źle.
Chwilę po tej refleksji do konfesjonału tuż obok mnie – mimo że katedra kielecka posiada ich wiele – wszedł ksiądz. Odczułem silny nakaz wewnętrzny. Zdecydowany, ale i zatroskany. „Wyspowiadasz się”.
Dwie panie, jedna po drugiej, opuściły szybko zamykany konfesjonał. Msza święta rozpoczęła się. Wtedy wstałem – nogi miałem niczym ciężkie kłody – i podszedłem do miejsca spowiedzi. Wchodząc do konfesjonału, zauważyłem że przymocowany jest na nim wizerunek Pana Jezusa miłosiernego. Jego dłoń wskazywała na serce, z którego wystrzeliwały dwa promienie, czerwony i biały.
Ciężko mi opisać to, co wydarzyło się później. Jakiekolwiek słowa, które przychodzą mi do głowy, wydają się niewystarczające w obliczu rzeczywistych wydarzeń, szczególnie tych mających miejsce w moim wnętrzu.
Zacząłem się spowiadać płynnie, mimo że tego nie robiłem od kilku lat. Opowiedziałem Bogu swoje życie z mojej perspektywy – moje życie, z którego Go wykluczyłem i odrzuciłem. Słowa same ze mnie wypływały i niczym fala gwałtownego oceanu gładziły pofałdowane złem powierzchnie mojego istnienia. Wszystko nagle wydało się dla mnie jasne i zrozumiałe. Gdy po zakończonym wyznaniu, ksiądz zapytał mnie zaskoczony, dlaczego podszedłem akurat tego dnia do spowiedzi, odpowiedziałem jakby z automatu: „Bo właśnie chyba teraz zrozumiałem, że bez Jezusa nie ma życia”.
Gdy myślałem wcześniej o Sakramencie Pokuty i Pojednania, kojarzyło mi się to z czymś nieprzyjemnym, lekko stresującym, odrobinę kompromitującym. Wtedy jednak w konfesjonale zamiast nagany i wstydu, poczułem rzeczywistą miłość Boga Ojca, stęsknionego, wyczekującego, a przede wszystkim miłosiernego.
Ksiądz zaczął udzielać mi pewnych nauk i wskazówek, a ja nagle poczułem narastającą słabość. Słabość tak silną, że w pewnym momencie przeprosiłem kapłana i powiedziałem, że jeśli zaraz nie wyjdę z zamykanego konfesjonału, to prawdopodobnie stracę przytomność. Mój spowiednik jeszcze bardziej zaskoczony, nie przedłużając, przeszedł od razu do udzielania rozgrzeszenia. „Ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”…
Wystrzeliłem z konfesjonału cały zlany potem, pragnąc jedynie zaczerpnąć świeżego powietrza. Dla pięknie poubieranych osób, znajdujących się wtedy w kościele, mogłem wydawać się bladą i przerażającą zmorą.
To, co odczułem po wyjściu ze świątyni jest dla mnie nie do opisania. Jest dla mnie dowodem rzeczywistego działania Boga w moim życiu. Jest faktycznym spotkaniem z uzdrawiającą i nieskończoną mocą miłosierdzia Zbawiciela, któremu na imię Jezus Chrystus.
Z bezdennej przepaści depresji i smutku zostałem porwany do siódmego nieba, w którym nie czułem nic poza miłością. Cały świat stał się dla mnie błogim pejzażem, przestrzenią pełną piękna, dobra i światła. Odczuwałem w tamtym momencie zalewającą mnie niepohamowaną radość, wręcz ekstazę. Pamiętam jak zachciało mi się pić, więc zszedłem trochę w dół do centrum miasta. Stopy same powiodły mnie do miejskiego wodopoju. Woda miała niespotkaną wcześniej słodycz. Obok wodopoju stała donica, a poza nią wyrwany kwiat. Podbiegłem do niej, szybko umieściłem kwiat w donicy, zrosiłem ziemię delikatnie wodą.
Czułem afirmację życia i wdzięczność. Gdy patrzyłem na ludzi, którzy mnie mijali, odczuwałem do nich miłość. Chciałem każdego uściskać, ucałować, powiedzieć coś miłego. Wydawało mi się to wszystko wręcz nierealne, nieziemskie – nigdy wcześniej nie czułem się tak szczęśliwy.
Wróciłem później na Mszę świętą i po raz pierwszy od kilku burzliwych lat przyjąłem Pana Jezusa w komunii świętej, wiedząc – mając stuprocentową pewność, tak zadziwiająco prostą i rzetelną – że JEZUS JEST PANEM. Wiedziało to moje serce, wiedział rozum, wiedziały usta. Nie wierzyłem – wiedziałem. To był i jest fakt, taki już dla mnie oczywisty…
Jezus Chrystus, który jest miłością i miłosierdziem samym (parafrazując treść „Dzienniczka” św. Siostry Faustyny), uratował mi życie i odmienił wszystko. Słowa te napisałem, by świadczyć o Prawdzie. Od czasu tej przełamującej moją duchową martwicę spowiedzi wydarzyło się wiele. Gdybym miał opisać każde dobro, które otrzymałem od tamtego momentu od Pana Boga, musiałbym prawdopodobnie przeznaczyć całą resztę swojego życia tylko na to.
Oczywistym jest, że nie zawsze bywa idealnie. Życie po nawróceniu to nie słodka bajeczka przepełniona aniołkami i samymi świętymi chwilami. Zły duch za wszelką cenę stara się nakłonić duszę do zmiany kursu i powrotu na utarte, brudne ścieżki moralne, cierpiące od braku Boga. Nieraz mu się to udaje. Nieraz grzeszyłem – co piszę z niekłamanym żalem do samego siebie – jeszcze mocniej niż przed nawróceniem. Spełniało się na mnie powiedzenie, że „świnia umyta wracała do kałuży błota”. Jestem jedynie człowiekiem spowitym paskudą grzechy. W tej jednak rzeczywistości jest Ktoś większy od moich słabości. Tym kimś jest Jezus. Dzięki Niemu się nie wstydzę. Dzięki Niemu kocham. Dzięki Niemu żyję.
Panie, Ty nas wybawiłeś, przez krzyż i zmartwychwstanie swoje – Ty jesteś Zbawicielem świata.
„Powiedz, córko Moja, że jestem miłością i miłosierdziem samym. Kiedy dusza zbliża się do Mnie z ufnością, napełniam ją takim ogromem łaski, że sama w sobie tej łaski pomieścić nie może, ale promieniuje na inne dusze” [Dzienniczek. 1074]
Dziękując za Twoje, Bracie i Siostro, życie oraz czas,
Mateusz Odrobina
+ A.M.D.G
Mateusz Odrobina – Były ateista, dzisiaj wdzięczny Panu Jezusowi twórca facebookowego bloga “Odrobina z Bogiem”, członek Wspólnoty Przyjaciół Oblubieńca, wolontariusz krakowskiej Fundacji Mam Marzenie. Z wykształcenia prawnik, w wolnych chwilach lubiący czytać, pisać i żyć.